park z ławkami wciśniętymi w gąszcz krzaków
skąd dobiegały słowa spoza dziecięcego słownika
i brzęk napełnianego szkła przerywany odgłosami
spoza dziecięcej wyobraźni
ulica z rynsztokami z czasów przedwojennego miasta
których mdły zapach mieszał się z jakże innym
niewymownie dobrym zapachem świeżego chleba dopierocowyjętego z pieca pobliskiej piekarni
osiedle wznoszące się ponad dziecięce wyobrażenia
ponad dawne pola obsiane nowymi wieżowcami
wciąż obrośniętymi starymi drewniakami
niczym drzewa mchem
boisko którego żużlowa nawierzchnia
boleśnie odcisnęła swoje piętno
na pokrwawionych kolanach
potłuczonych kostkach
na startych nadgarstkach
przed lekcjami po lekcjach zamiast lekcji
po drodze było wszystko
z początku chodziło jedynie o drogę
tę we dojrzałość pierwszych uniesień i pierwszych rozczarowań
tę w dorosłość pierwszej odpowiedzialności i pierwszych porażek
dopiero pod koniec zrozumieliśmy że nie o drogę chodziło
ale o to by dokądkolwiek nią dojść
pytasz mnie czy oddałbym wszystko
bym mógł obrócić się na pięcie
i opuszczając tu i teraz
mógł nadal iść
tą drogą
naciąłem ostrym piórem wschodzącą kulę dnia
wydobyłem zeń świetlistość spojrzenia
wlałem ją w przejrzystość słów
rozszczepiając ich znaczenie
na fasetach metafor
uformowałem kryształ
doskonały
wystarczył ruch ręki trzymającej pióro
by roztrzaskał się na drobiny
urwanych w pół znaczenia zdań
wyrwanych z kontekstu słów
osamotnionych liter
zapisanych jakby
nie w porę
rozbiłem niedoskonały
kryształ
zachodząca kula dnia zapadła w misę jeziora
napełnioną złotym atramentem wieczoru
zanurzam w nim pióro z nadzieją
że może tym razem…
wyjeżdżasz
zostawiając po sobie puste łóżko
parę kapci zatrzymanych w biegu w przedpokoju
pełne wyrzutów spojrzenia kotów
zapamiętane słowa gesty spojrzenia
pełne popielniczki
dym
wracasz
rozsypując w całym domu
torby torebki dokumenty klucze
tupot szczęśliwych kocich łap
wyczekiwane słowa gesty spojrzenia
pełne popielniczki
dym
kolekcjonuję
okruchy twojej obecności
jak te ziarna które rzucasz ptakom
żeby wystarczyło na czas głodu
na czas gdy znowu wyjedziesz
zostawiając
dym
odkładam
na później te najcenniejsze
na czas głodu wiecznego
gdy ze mnie
dym
życie daje tak niewiele
czasu na zbieranie
okruchów
Wie. Ona wie.
Niezwyczajnie niespokojna.
Szuka wzrokiem nieistniejącego.
Szuka spokoju i odosobnienia,
o które tak trudno w naszym M.
Myślisz, że Plasterek wie?
Wie. On wie.
Niezwyczajnie osowiały.
Nie szuka miejsca z dala od niej.
Nie szuka spokoju i odosobnienia,
o które tak trudno w naszym M.
Popatrz! Prawie nigdy razem, a teraz…
Choć tyłem, to jednak razem, na jednym łóżku.
I tylko my wiemy, że…
Jej zostało już tylko trzy godziny.
Jemu zostało jej tylko na jeszcze mniej.
Nam została jedynie chwila, by to na zawsze zapamiętać,
nim on pójdzie dalej swoimi kocimi ścieżkami naszego M,
nim ona wkroczy na swoją ostatnią drogę ku niebieskim połoninom.
Myślisz, że ON wie?
Wie. ON zawsze wie.
Teraz będziemy płakać.
Potem będziemy tęsknić.
Zawsze będziemy pamiętać.
Czy zmartwychwstaną koty Misi, najwierniejszej z wiernych, w osiemnastym roku i dniu przedostatnim…
Panie, jeżeli słyszysz,
skoroś to wszystko stworzył
ten wszechświat znakomity,
tę Ziemię pełną stworzeń,
jej noska mokry dotyk,
dziś pytam Cię o jedno:
Czy zmartwychwstaną koty?
Ty wiesz to, wiesz na pewno.
Dzisiaj nam wyrok wydać,
nam dzisiaj być Piłatem.
Czy w bólu ma dożywać,
czy skrócić męki…. Płaczę
i pytam bezustannie,
w gasnące patrząc oczy,
nadziei szukam marnej:
Czy zmartwychwstaną koty?
Za chwilę znów Wielkanoc
Ty z grobu wstaniesz. Znowu.
Nie mógłbyś z nią… tak samo?
Tak wiele z tym zachodu?
Nim jutro rano wstanę,
niech wyśnię sen. Sen o tym
że kotom też jest dane…
Nie zwykłe milczenie bolesne najbardziej lecz takie, co lżeniem, pogardą co najmniej. A kiedy doskwiera, że trudno wytrzymać, to niech je cholera, nie warto się zżymać.
przepytuję spotkanych w sieci uznanych poetów
rozbieram ich wiersze na atomy myśli
w poszukiwaniu choćby echa
z przesłania Pana Cogito
i nie znajduję
niczego
natrafiam gdzieniegdzie na słowa o fundamentalnym znaczeniu
jednak odłączone od sensu przez brak kontekstu
widuję upchane w ciemny kąt mizerne szczątki etyki
napotykam zużyte opakowania po wartościach najważniejszych
wyprzedanych za bezcen
trafiam na spróchniałe kije do ćwiczenia postawy wyprostowanej
łamiące się pod byle naciskiem nachalnej komercji
zmartwychwstałej cenzury
autocenzury
rozpoznaję resztki odwagi które próbowali bezskutecznie
zamienić w Gniew bezsilny jak morze
jednak ni słowa dalej
nie postąpili
dubito ergo peto
dokąd nas prowadzicie pustym słowem
dlaczego popychacie myślą nieobleczoną w znaczenie
dokąd biegniecie drogą tych nieudanych i daremnych prób
ku jakim nieodkrytym brzegom poezji płyniecie
w czasie gdy świat rozpada się w proch
jak zdania na słowa odrębne
jak słowa na litery
jak litery na krople
atramentu
To mój zapis ostatni. Włączyłem odliczanie. Wybaw ich Panie, wybaw. O mnie całkiem zapomnij. Śmierci wszak nie zatrzyma, ni człowiek, ni błaganie do Ciebie, któryś w niebie. Oni całkiem bezbronni.
Oczekują na Słowo, by Słowo było żywe. Nadzieją będzie Słowo. Gdy ciałem Twym się stanie, jak zapisane w Słowie. Twoim Słowie.
Odeszli po kolei: Krzysiek, Janek i Zdzisiek. Ewa, Kazik, stryj Józef, stryj Janek, Kazimiera… Jest Kubuś, Łucja, Pola. Oni wypełnią ciszę. Daj im tylko dorosnąć. Pozwól drogi wybierać.
Pewnego dnia przestał mówić. Tak postanowił.
Rodzina i znajomi się obrazili, jedynie żona wydawała się zadowolona. Z początku.
Nie minęło więcej jak dwa tygodnie, gdy postanowił nie słyszeć. Dobrze słyszycie. Nie słyszeć. Nie mylić z „nie słuchać”. Oczywiście wszyscy wzięli to za to drugie. Rodzina i znajomi obrazili się jeszcze bardziej i przestali się kontaktować, bo ani z kim pogadać, ani się zwierzyć już nie było komu. Żona przestała się odzywać, bo i po co.
Jakiś czas potem, konstatując, że nie mówiąc i nie słysząc, może mieć zasadniczy problem z komunikacją werbalną, postanowił nie wychodzić z domu. Z tym było stosunkowo łatwo. Żona, choć milcząca, nawiązywała z nim przynajmniej kontakt wzrokowy i to jej musiało wystarczyć. On nawiązywał kontakt z tym, co mu podawała do jedzenia. Zrobiło się cicho, spokojnie i mało ruchliwie. No, prawie idylla. Jednak czegoś mu brakowało.
Konieczny był mu krok kolejny. Postanowił skończyć z jedzeniem. Ostatecznie, skoro jedyne na co zużywał energię, to było głównie trwanie przedzielone spożywaniem posiłków, snem i ablucjami, to wyeliminowanie cyklicznych faz jedzenia załatwiało nie tylko problem nadmiernego, niepotrzebnego ruchu, ale także nieuchronnych odwiedzin toalety. Pozostał jedynie sen i ablucje.
Pewnego dnia postanowił, że postąpi krok dalej. Usiadł w fotelu i tak już został. Żeby nie było kłopotu ze snem, wybrał obszerny i wygodny fotel. Z ablucjami problem się sam rozwiązał, bo skoro nie jadł i nie pił, nie było ku nim powodu. Może trochę wyglądał na zasuszonego, ale nie miało to dla niego znaczenia. Nie wstając z fotela nie miał nawet okazji, by sprawdzić to przechodząc obok lustra w przedpokoju. Żona wyniosła się jakiś czas potem, bo ani z niego żadnego pożytku, ani mu do niczego potrzebna już nie była, a mieszkanie z zasuszonym odwłokiem usiłującym być nadal człowiekiem nie było jej na rękę żadną miarą.
W końcu doszedł do wniosku, że należy wykonać krok kolejny. Ostatecznie, skoro już zaszedł tak daleko, pozostało mu jedynie przestać oddychać. Ot, taki prezent dla Ziemi, w ramach eliminacji śladu węglowego jaki przez całe życie zostawiał. Jak postanowił, tak zrobił.
Z początku było trudno. Potem się przyzwyczaił. Jeszcze przez jakiś czas przychodzili. A to listonosz z poleconym, a to z gazowni czy spece na przeglądy instalacji przysłani ze spółdzielni, ale skoro nikt im nie otwierał, też przestali. Najdłużej dobijał się komornik, bo przecież zalegał z czynszem, więc miał prawo. Raz była nawet policja, zawiadomiona przez zaniepokojonych sąsiadów, którym przeszkadzał dziwny odór zza drzwi, ale niestwierdziwszy naruszenia zamków, odpuścili. Na sam koniec minął też odór i zapanował święty spokój.
Wzrok mu jeszcze dopisywał. To jedyne, co mu zostało. Tak bowiem postanowił. Zostawi sobie tylko wzrok. To jedyne, czym może się posługiwać, bez wpływu na otoczenie. Żył i obserwował, w błogości stanu całkowitej rezygnacji z wszelkich potrzeb. Zapomniał jednak o splątaniu kwantowym i kocie Schrödingera.
Kiedy ekipa sprzątająca, przysłana w końcu przez byłą żonę, weszła razem z nią do mieszkania, jej wzrok się spotkał z jego wzrokiem. Oczy, niczym szklane kule, wypadły z poczerniałych oczodołów i rozpadły się w proch na podłodze. Jeszcze raz udowodnione zostało, że nawet najdoskonalszy stan splątania ulega rozpadowi pod wpływem obserwacji, a przysłowiowy kot Schrödingera, tak długo pozostaje jednocześnie żywy i jednocześnie martwy, nim ktoś nie zajrzy do pudełka, w którym został schowany.
– No, proszę. Tyle niepotrzebnego zachodu, żeby mi znowu udowodnić tę twoją teorię o splątaniu kwantowym? – mruknęła żona, widząc co się stało. – Mogłeś sobie od razu palnąć w łeb. Skaranie boskie, życie z tymi naukowcami. Nigdy więcej, nigdy więcej…
Nikogo ze ekipy sprzątającej jakoś nie zdziwiło, że nie rozpacza po śmierci męża. Może dlatego, że znaleźli go znieruchomiałego w pozycji z wyciągniętym ku górze środkowym palcem. Wyraźnie dającym do zrozumienia, że jak postanowił, tak zrobił.