Ty, co swe dziecko chronisz swym ciałem,
Co pod ostrzałem biegniesz po wodę,
Która ostatni chleba kawałek
Oddajesz jemu chroniąc przed głodem,
By mogło w schronie na chwilę zasnąć…
Tobie mój rapsod.
Ty, co karabin wzięłaś do ręki,
Co gdzieś w okopach czekasz na wroga.
Która miast śpiewać dziecku piosenki
Śpiewasz o wojnie, co w domu progach,
By dać nadzieję, że przetrwa miasto…
Tobie mój rapsod.
Ty, Ukraino, waleczna, dzielna,
Co bywasz matką, żoną, kochanką,
Która miast płakać trwasz niepodzielna,
Stając do walki każdego ranka
Uświęcasz czarną ziemię krwią własną…
Tobie mój rapsod.
A zwłaszcza Tobie, w trakcie ucieczki,
Co chronisz przyszłość narodu swego,
Która ruszyłaś w drogę wraz z dziećmi
Nie wiedząc dokąd, blisko, daleko,
Co kiedyś wrócisz, z nimi, niewiasto…
Tobie mój rapsod.
Niemożliwe Z inspiracji wierszem Charlesa Bukowskiego pt. „Dla Jane – z całą miłością, która była niewystarczająca”
Robić porządki w Twojej szafie
Brać do ręki i odkładać na zawsze
Bluzki, spódnice, sukienki
Szale, apaszki, chusty
Czapki i rękawiczki
Bieliznę, która chowa w sobie Ciebie
jeszcze gorącą, jeszcze obecną
Tego bym nie chciał
Wyprowadzać na spacer donikąd
Twoje półbuty, sandały, mokasyny
Zapraszać do tańca na pustej sali
Twoje szpilki, baletki, czółenka
Pastować na wieczną zimę
Twoje kozaki, botki, kowbojki
Tego bym nie chciał
Czekać nieuchronnego
Kłócąc się z Bogiem o każdy Twój oddech
Czekać niewyobrażalnego
Złorzecząc Bogu za każdy Twój grymas bólu
Czekać nieosiągalnego
Błagając Boga o łaskę w Twoim imieniu
Tego bym nie chciał
Obudzić się znowu na tamtej dworcowej ławce
Gdzieś w drodze między niebem na ziemi,
A ziemią w niebie, tej co znowu będzie nas nosić
Zacząć jeszcze raz, to wszystko z Tobą,
Choćby każdy dzień był swoim powtórzeniem
Choćby trzeba było uczyć się siebie na nowo
Tego bym chciał
Ty słuchasz i śmiejesz się mówiąc, że: „Nie wiadomo czyja noga pierwsza.”
A ja bym chciał, żeby moja,
Bo nie wiem, czy wybaczyłbym Bogu,
Kimkolwiek, jakkolwiek, gdziekolwiek
Jest, jeśli jest
W Dzień Poezji i w Święto Poetów,
Chciał poeta ten dzień uczcić wierszem.
W głowie jednak miał tylko stek bzdetów…
Przekłuł balon, wypuścił powietrze
I już lekki, bez żadnych obciążeń,
Ruszył w miasto, wszak pierwszy dzień wiosny,
Myśląc: „Problem niech sam się rozwiąże.”
A gdy wrócił, napisał oktostych:
Z poezją bywa tak, że gdy wiersz spisać trzeba, Zwykle wychodzi knot, taki, że Boże przebacz. Zwłaszcza, gdy trzeba w nim, podniośle i z okazji, By wiersz miał rytm i rym, przyczynkiem był ekstazji… Jednak, im bardziej chcesz, tym marniej rzecz wychodzi. Poetą rzadko ten, kto byle wierszyk spłodzi. Dlatego innym dam, dziś do popisu pole. Ja dzisiaj wyjdę z ram. Pisanie dziś… chromolę.
A gdy skończył poeta oktostych,
Spojrzał drwiąco na to, co napisał
I rzekł głośno: „Dziś pierwszy dzień wiosny! Inne święta to blaga i lipa. Niech świętują, gdy komuś potrzeba. Mnie nie trzeba. Ja wolę beztrosko Wiosnę wdychać, popatrzeć na drzewa. Pójść na przestrzał słoneczną Piotrkowską.”
nie pozwala umrzeć
choć sama odbiega na bok
kryjąc się przed kolejnymi bombardowaniami
zastępuje tak wiele
choć sama nie potrafi zastąpić chleba i wody
mleka dla dziecka, ciszy i bezpieczeństwa
bierze do ręki karabin
choć sama przypomina by wybaczać wrogom
woła i nasłuchuje odpowiedzi
między kolejnymi wybuchami pocisków
i… przegrywa z wojną
całuje zdjęcie
jedyne, które wyniosła ze spalonego domu
wysyła wiadomości choć od dawna nie odbiera telefonu
codziennie maluje usta
choć jego ulubiony karmin nie pasuje do
przysypanych kurzem gruzowiska jej ciemnych loków
dziecku mówi, że wyjechał w daleką podróż
przecież w końcu wróci do domu i przytuli ich oboje
woła i nasłuchuje odpowiedzi
między kolejnymi wybuchami pocisków
i… przegrywa z wojną
gubi się w szkieletach pustych domów
przysiada w niezasiedlonych ptasich gniazdach
czasem obdarzy promieniem słońca
samotną pluszową zabawkę
czekającą w wyrwanym oknie na zapamiętaną dziecięcą rękę
w zrytych pociskami ogrodach
beznadziejnie szuka kwiatów do rozbitego wazonu
woła i nasłuchuje odpowiedzi
między kolejnymi wybuchami pocisków
i… przegrywa z wojną
Nie mów mi: „Żegnaj.” Powiedz: „Do widzenia.”
W pamięci schowam wszystkie dni, te przeszłe.
Przyszłe, gdy będą, będą niczym tchnienia
wiosny nad stepem, jaskółką na wietrze.
Nad ciche miasta, nad spalone wioski,
nad drzew kikuty, pola nieobsiane,
duch mój się wzniesie i na skrzydłach wiosny
pomknie wysoko, tobie na spotkanie.
Gdy ulubioną piosenkę zaśpiewasz,
odpowie echo mówiąc, że przychodzę.
Trawy się skłonią, rozszumią się drzewa.
Powiem ci: „Witaj”, gdy staniesz na drodze.
To nic, że echem powrócę jedynie.
Mgłą, którą w polu gładzi wiatr wiosenny.
Na zawsze wierny, nim twój śpiew przeminie,
prześlę ci uśmiech wiosenny, promienny.
Weźmiesz go w ręce, niczym dar najdroższy.
Usta zanurzysz, jakby w moje usta.
Ten pocałunek będzie mi najsłodszy.
Będzie mi światłem w ciemności gdzie pustka.
Mają skrzydła Kobietom. Na co dzień i w Dniu Kobiet W odpowiedzi Wisławie Szymborskiej na jej wiersz „Portret kobiecy”
Na skrzydłach jednakowo unoszą dziecko;
przez zbyt głęboką kałużę po letniej burzy,
przez rzekę, na której most zerwany wybuchem.
Skrzydłami jednakowo chronią dziecko;
przed słońca upałem i zimową zawieruchą,
przed tynkiem spadającym ze stropu schronu .
Jednakowo biorą pod swoje skrzydła każde dziecko;
zrodzone z miłości, z ich łona,
przygarnięte z miłości, uciekające przed wojną.
Czasem dostają skrzydeł nadzwyczajnych;
Gdy przychodzi im wznieść się wyżej, dalej, szybciej.
Obojętnie, po wiedzę czy pomoc.
Gdy przychodzi im spaść na każdego niczym jastrząb.
Obojętnie, kto nastaje na życie ich dzieci.
Gdy przychodzi im góry przenosić.
Obojętnie jak wielkie i ciężkie.
Mają skrzydła jak anioł.
Nie tylko dla dzieci.
Kobiety.
Musi być do wyboru.
Zmieniać się, żeby tylko nic się nie zmieniło.
To łatwe, niemożliwe, trudne, warte próby.
Oczy ma, jeśli trzeba, raz modre, raz szare,
czarne, wesołe, bez powodu pełne łez.
Śpi z nim jak pierwsza z brzegu, jedyna na świecie.
Urodzi mu czworo dzieci, żadnych dzieci, jedno.
Naiwna, ale najlepiej doradzi.
Słaba, ale udźwignie.
Nie ma głowy na karku, to będzie ją miała.
Czyta Jaspersa i pisma kobiece.
Nie wie, po co ta śrubka i zbuduje most.
Młoda, jak zwykle młoda, ciągle jeszcze młoda.
Trzyma w rękach wróbelka ze złamanym skrzydłem,
własne pieniądze na podróż daleką i długą,
tasak do mięsa, kompres i kieliszek czystej.
Dokąd tak biegnie, czy nie jest zmęczona.
Ależ nie, tylko trochę, bardzo, nic nie szkodzi.
Albo go kocha, albo się uparła.
Na dobre, na niedobre i na litość boską.
A oni siedzą, a oni radzą.
Oni im ślą wyrazy wsparcia.
O bohaterstwie coś im kadzą
jakby dążyli do wyparcia. „Nie nasza wojna, tylko wasza. Możemy wysłać trochę broni. Trochę naboi do kałasza. Zrobić restrykcje, łzę uronić.”
I tak bez przerwy, wciąż to samo. „Niebo otwarte musi zostać.”
I stoją za żelazną bramą
bezużyteczni. Taki rozkaz.
Na miasta pocisk za pociskiem.
Śmierć, przerażenie, głód, ruiny.
Choć tak dalekie, będzie bliskie.
Nie zna bezpieczny dnia, godziny.
W końcu ta wojna przyjdzie do tych,
co dziś w fotelach siedzą, radzą.
Wojna w ekranach, co na dotyk,
wyrwie się, runie kanonadą.
I przyjdzie do nich w całej krasie.
Zamieni miasta w gruzowiska.
I zrozumieją, poniewczasie,
że oni winni są iż przyszła.
Jednak wciąż siedzą, dalej radzą.
Ciągle im ślą wyrazy wsparcia.
O bohaterstwie nadal kadzą,
a w Ukrainie cichną starcia.
Czyja ta wojna? Kto umiera?
Przed jaką prawdą świat się broni?
Nie będzie jutra jeśli teraz
bandycki reżim ich rozgromi.
Jutro nie będzie takie samo,
choć wcale tak nie musi zostać.
Rozkaz: „Nam strzelać nie kazano!”
Najwyższy czas odwołać – Rozkaz!
Jednak nie ruszą, strach okrutny.
Wszechatomowy szantaż działa.
W oczach mam obraz jakże smutny
– wszędzie ruiny, martwe ciała.
Niebo bez ptaków, drzewa – liści,
Domy bez okien, miasta – ducha.
Daleko, w świecie, konformiści
zdejmują sankcje, handel rusza.
I wszystko się zaczyna kręcić
jakby nie było żadnej wojny,
ale do czasu… Już go nęci,
już nowy plan obmyśla, zbrojny.
W końcu i do nas przyjdzie, z mocą.
Przykręcą gaz, dostawy ropy.
Jednak do drzwi nie załomocą,
i nie postawią wrogiej stopy.
To będzie całkiem inna wojna.
Nie da nam naszych praw wykrzyczeć.
Wpierw zniknie prawda, niewygodna,
a zaraz po niej każą milczeć.
Potem zabiorą nam nadzieję,
wiarę i miłość, bo przeszkadza
i nim spostrzeżesz co się dzieje,
już u nich w ręku będzie władza.
Spoglądam w niebo, coraz częściej.
Wiem, że przylecą, już są w drodze.
Już niesie je powietrze ciepłe,
więc ja naprzeciw im wychodzę.
W kluczach, stadami lecą, w parach,
otwartym niebem, dniem i nocą.
Wnet zameldują się w moczarach,
milionem dźwięków śpiew rozniosą.
Jedne popłyną, gnane dalej
klangoru dźwiękiem wciąż niesione.
Inne przysiądą tu na stałe,
uwiją gniazda niezliczone.
Jesienią znowu gdzieś wyruszą,
a z nimi dzieci tegoroczne,
popłynę z nimi, choćby duszą,
choćbym do wiosny stał wciąż w oknie.
…
Ptaki, co wiosny tej, ze Wschodu,
ciągniecie do nas wbrew naturze,
przed wojną, śmiercią, czasem głodu…
Może wam przyjdzie zostać dłużej.
Może tu gniazda założycie,
lecz wiem, że przyjdzie taka wiosna,
gdy znów na Wschód stąd wyruszycie
na serca swego tęskny rozkaz.
Nocą wstają słońca.
Nieproszone, przedwczesne.
Za dnia słońce zachodzi
za chmury czarnego dymu.
Ptaki zrywają się do lotu
spłoszone świtem pocisku, nie jastrzębia.
Bezpańskie psy formują watahy
idące za znajomym zapachem,
który każe im wracać do wilczej natury.
Nocą znikają ludzie.
Nieproszeni, przedwcześnie.
Za dnia wychodzą ze schronów ku słońcu
jak dym z komina.
Nieśpiesznie, ostrożnie, chybotliwie.
Dzielą się nadzieją
sypiąc okruchy ostatniego chleba
ptakom ocalałym po nocnej kanonadzie.
Zupełnie jakby miało to ich uchronić
przed nadlatującym z oddali
jastrzębiem wypuszczonym ludzką ręką.
Nocą gasną życia.
Niepotrzebnie, przedwcześnie.
Za dnia płoną zgliszcza.
Nieprzebrane, nieme.
drżącą, pomarszczoną dłonią
wrzuca do puszki z datkami więcej niż ją stać
otwiera drzwi bezpiecznego domu
szukającemu schronienia przed wojną
śpieszy ze słowem otuchy
choćby ją samą osaczało przerażenie
ma twarz człowieka patrzącego
prosto w oczy potrzebującego
czyni nas ludźmi