A jeżeli przestałyby latać
i śpiewać ptaki nam nad głowami
na Ziemi zostalibyśmy sami,
więc gdyby przestały nam latać…
Jakaż to byłaby strata.
A jeżeli bym nic nie napisał
ani słowa, ni zdania, ni wiersza,
nie poczułbym ni duszy, ni serca
uderzeń, więc gdybym nie napisał…
Jakaż to byłaby cisza.
A jeżeli zamknęłabyś usta
nie wydając ni słowa, ni tchnienia
nie odnalazłbym sensu istnienia,
więc gdybyś zamknęła swoje usta…
Jakaż to byłaby pustka.
Jeżeli jednak cud jest możliwy
życie wieczne, poezja też wieczna,
ptaki na niebie mknące na przestrzał,
więc jeżeli ten cud jest możliwy…
Jakież to byłyby dziwy.
Marzec i koty Z inspiracji wierszem Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej pt. „Listopad i listonosz”
Marzec niesie chmur niezwykłość i wielość.
Miesza oddech, raz to zimy, raz wiosny.
Jeszcze czasem pola śniegiem się ścielą,
innym razem śpiewa kos w niebogłosy.
Tylko koty, jak to koty, marcują.
Nic nie baczą na pogodę, na dworze.
Niczym duchy, gdzieś po nocach się snują,
pomiaukując, a im głośniej tym hożej.
Gdzieś w zaciszu, przytuleni pod kołdrą,
kochankowie poszukują się wzajem
czułym gestem, dotykiem, aż dobrną…
Aż się marzec pomyli im z majem.
Gdy zmęczeni, nad ranem, już zasną,
wrócą koty z kocich nocnych wojaży.
Ruszy słońce, w ten poranek, przez miasto,
śladem kałuż – zamarzniętych witraży.
Powędruje na nieboskłon, wysoko.
Resztki nocy ponad miastem rozwieje.
Poprzygląda się kochankom przez okno,
nocnym markom kocie futra nagrzeje.
A wieczorem, gdy się zmęczy, wypali,
spadnie kulą wprost w objęcia zachodu.
Kochankowie, co za dnia się wyspali,
znów nie znajdą do zaśnięcia powodu.
Optymistycznie biorąc sprawy
jest wszystko czego nam potrzeba.
Czas nam zakasać już rękawy,
zrobić porządek i się nie bać.
Ruszyć szeroką ławą, tłumem,
pomimo wszelkich przeciwności,
Wybrać – czy pięścią czy rozumem
rozwiewać innym wątpliwości
i będzie dobrze, dobrze będzie.
Na pewno uda nam się wszystko
gdy się weźmiemy wszyscy, wszędzie,
choć dziwny refren niesie Wisłą….
znów będzie dobrze
wspaniale będzie
znowu nas porwie do pieśni
znów będzie pięknie
normalnie będzie
tylko się kur..a, …weźmy
Optymistycznie sprawy stoją –
przynajmniej śpiew nam dobrze idzie.
W pijanym widzie już się zbroją
ci, co im walczyć zaraz przyjdzie.
Ruszą szeroką ławą, tłumem,
pomimo wszelkich przeciwności,
Nieważne – pięścią czy rozumem
rozwieją innym wątpliwości.
Czy jednak wtedy będzie dobrze?
Czy będzie jeszcze o czym śpiewać?
Już śpiew od Wisły mknie ku Odrze,
lecz dziwny refren w nim pobrzmiewa…
znów będzie dobrze
wspaniale będzie
znowu nas porwie do pieśni
znów będzie pięknie
normalnie będzie
tylko się kur..a, …weźmy
tylko się kur..a, …weźmy
tylko się kurna, …weź. Ty.
Jakieś nieostre zdjęcia
zrobione jakby przypadkiem,
zatrzymujące chwilę z życia
mojego i tych co się załapali na kadr
wraz ze mną.
Jakieś zapisy w dokumentach,
które z czasem zagubią się i zmurszeją
w przepastnych archiwach
albo znajdą swe wieczne miejsce
w strumieniu bitów i bajtów
zarchiwizowanej komputerowo
mej przeszłości.
Jakiś głos albo wizerunek
utrwalony na starym nośniku,
którego odtworzenie napotka
odwieczny nierozwiązywalny problem
niezgodności formatów i standardów,
podobnie jak całe moje życie –
nieudolna próba zakwalifikowania się
do jakiegokolwiek formatu
realnej postaci.
Jakieś ulotne wspomnienia i uczucia
wyryte w pamięci nielicznych,
u których doświadczenie spotkania ze mną
wywołało coś więcej niż wzrok patrzącego
ponad moją głową.
Może jedynie te wszystkie zapisane słowa
co z mych wierszy wyleciały ptakiem
a gdy powrócą łzą potomnych,
jak to łzy…
Na ulicach mojego miasta Mamie, Alinie Zofii Majkowskiej z d. Różyckiej (* 14.02.1939 – † 10.05.2003)
Na ulicach mojego miasta
tramwaj dudni ciągle tak samo.
Wciąż tak samo ludzie się śpieszą
i tak samo odchodzą w przeszłość
niknąc w cieniu za jakąś bramą –
na ulicach mojego miasta.
Na ulicach mojego miasta
deszcz wciąż pada ciągle tak samo.
Wciąż tak samo błyszczą kałuże
marszcząc nieba skrawki nieduże,
a zmoknięty chodnik blejtramą –
na ulicach mojego miasta.
Na ulicach mojego miasta
chleb wciąż pachnie pewnie tak samo.
Wciąż tak samo nic o tym nie wiem
i tak samo szukam wciąż Ciebie
by przywrócić chwilę tę samą –
na ulicach mojego miasta
Deszczyku, deszczyku, twych kropli bez liku
na mojej szybie wciąż kładziesz.
Deszczyku, deszczyku, na grzywach koników
srebrzyście lśnisz w listopadzie.
Zza okna, okienka pogoda jest piękna.
Kałuże kuszą, wołają.
Zza okna, okienka, ukradkiem wciąż zerkam.
Kaloszki na mnie czekają.
Pobiegam, poskaczę, jak wiosną lub latem,
choć zimno i ciągle pada.
Pobiegam, poskaczę, a tobie rozkażę
byś przestał padać i padać.
Dni szare zamienię na liści płomienie
brązowe, rude i złote.
Dni szare zamienię na lata wspomnienie,
na słońce zamienię słotę.
Za oknem, okienkiem wciąż wcale niepięknie,
wciąż szaroburo i chłodno.
Za oknem, okienkiem z chmur leje się wszędzie.
Listopad żegna się mokro.
Nie zmoknę, nie zmoknę – Śni Kuba na dobre,
a deszczyk pada i pada.
Nie zmoknę, nie zmoknę – ćwirrr, wróbel za oknem –
Wnet koniec już listopada.
Może zapomniałbym Twój dotyk.
Może zapomniał, jak się śmiejesz.
Może zapomniał także o tym,
że świat istnieje, w nim istniejesz…
gdyby nie koty.
Miałabyś za złe, że nie dbałem.
Miałabyś za złe, że odszedłem.
Dlatego jestem, trwam swym ciałem,
choć umysł błądzi w siódmym niebie.
Tam wszystkie koty są szczęśliwe.
Tam nie ma trosk i nie ma chorób.
Tam twórca zmaga się z tworzywem,
a Stwórca tworzy COŚ z pozoru.
Dlatego jestem? Trwam swym ciałem?
Dlatego błądzę w siódmy niebie?
Czy weźmiesz za złe, że pisałem?
Czy weźmiesz za złe, że dla Ciebie?
Jeśli zapomnę ten Twój dotyk,
jeśli zapomnę, jak się śmiejesz,
jeśli zapomnę także o tym,
że świat istnieje, w nim istniejesz…
spojrzę na koty.
Nie, nie boję się śmierci, boję umierania.
Tych rurek, co jak hydry oplotą me ciało.
Tych głosów przyciszonych strachem, co zabrania
wypowiadać jej imię, żeby się nie stało.
Nie, nie boję się śmierci, boję umierania.
Nie, nie boję się śmierci, boję umierania.
Tego bólu nad miarę, co bez ukojenia.
Tych spojrzeń ponad głową, co z oczu spotkania
mogłyby by łzę wytoczyć, świadka zapomnienia.
Nie boję się śmierci, boję umierania.
Nie boję się śmierci, boję umierania.
Tej modlitwy bezgłośnej, ciała bez posłuchu.
Tej myśli uporczywej, co błądząc w otchłaniach
nie znajduje ni drogi, ni zmarłych, ni duchów.
Nie, nie boję się śmierci, boję umierania.
Nie, nie boję się śmierci, boję umierania.
Wybrałbym tę gwałtowną, choćby bez przyczyny.
Wybrałbym sobie taką, co pchnie bez wahania,
uderzy w samo serce, choćbym był bez winy…
Już coraz częściej nocą ciemniej.
O niczym nie śnię każdej nocy.
Ta, co przychodzi czasem we śnie
już coraz głośniej za mną kroczy.
Ach, jakaż to nagroda wielka –
Zasnąć i już się nie obudzić.
I nie oglądać się, nie zerkać,
że przyjdzie nagle, w dzień, śród burzy.
Ta, co zrównuje jednym ruchem
śpiących spokojnie i tych w biegu,
i jednym kładąc mnie podmuchem,
nim świt u nocy wstanie brzegu,
wyszepcze słowa nad mym uchem
wstrzymując rzekę krwioobiegu.
Zasnąć i już się nie obudzić.
I nie oglądać się, nie zerkać,
że przyjdziesz nagle, w dzień, śród burzy.
Ach, jakaż to nagroda wielka –
Już coraz częściej nocą ciemniej.
O niczym nie śnię każdej nocy.
Ta, co przychodzi czasem we śnie
już coraz głośniej za mną kroczy.
Wysłałem sam siebie. Donikąd.
Wysłałem sam siebie w kopercie.
Już niesie mnie pustą ulicą
listonosz zmyślony, a serce
już wali, łomoce…
Ja w drodze
Z drzew liście wiatr zerwał, ostatnie.
I zaniósł do ciebie, lecz dokąd…
Już chandra schowała gdzieś za piec
dwa świerszcze, a deszcz, co nad głową,
już wali, łomoce…
Ja w drodze
Listonosz zmyślony z mym listem.
Dwa liście ostatnie, bukowe.
Już jesień. Wspomnienie tak mgliste,
a krew, co rozsadza mi głowę,
już wali, łomoce…
Ja w drodze
Nie dotrze ni list, ani liście
nim jesień ku zimie się skłoni.
Już trzeba zaczekać, aż przyjdzie
ta, co nam skronie oszroni.
Już wali, łomoce,
już w drodze…