Zakupowych kolejek madonny,
objuczone nad siłę, nad miarę.
A tu trzeba z obiadem w czas zdążyć,
pozamiatać, posprzątać, żyć dalej.
A dookoła świat już się ku zimie gnie,
już śni zimowy sen, długi sen.
Znów im przybyło lat, już włos wysrebrzył się,
już każda dobrze wie, przyjdzie śnieg.
Slumsów biedy wytrwałe madonny
potraciły nadzieję już dawno.
A tu trzeba dać dzieciom wciąż głodnym
choć łyk wody, choć zupę dać marną.
A dookoła świat jedynie patrzy się,
jedynie bawi się, pławi się.
Znów w kontredansie drgnień sens się zagubił gdzieś
i Bóg zagubił się w morzu łez.
Wszechświatowych pieleszy madonny,
obarczone troskami o wszystko.
A tu trzeba w wysiłku dozgonnym
dawać światu nadzieję na przyszłość.
A dookoła świat już gdzieś ku wojnie prze
już matkom zsyła sen, czarny sen.
Znów im przybędzie łez. Już każda modli się,
już każda dobrze wie, idzie śmierć.
Jest nadzieja, w oczach każdej madonny.
One widzą na wskroś całą przyszłość.
One niosą nadzieję bezbronnym.
Nic w ich sercach nie zmarło, nie wyschło.
Wszak dookoła świat czeka na zwykły dzień
i na spokojny sen, dobry sen.
Choć mu przybędzie lat, wciąż będzie wiecznie trwać,
Już wstaje nowy dzień, niknie cień.
Kościół mój widzę „pogromny”, niewielki i coraz mniejszy
I w ton uderzam podzwonny po raz ostatni, nie pierwszy.
Błogosławieni ci wszyscy, co zawrócili go w drodze
Na mętne manowce myśli, nad przepaść, ku której co dzień…
Jest jeszcze czas, by się zbudzić, pokajać, w piersi uderzyć.
Kościół czas stworzyć dla ludzi i Ewangelię im szerzyć.
Najlepszy moment na zmiany, na rozbrat ołtarza z tronem.
Na wyczyszczenie tej rany sączącej czyny zboczone.
Czekam na Kościół w kościołach, religii tam nauczanie.
Na czyny dobre, co SŁOWA potwierdzą ważne przesłanie.
A gdyby pójść jeszcze dalej, za Franciszkową sugestią
i Kościół otworzyć na zmianę… Jak pięknie, gdyby to przeszło.
Ubogi Kościół, dla wiernych, celibat tylko z wyboru.
Spowiednik też niepotrzebny, gdy spowiedź zrobić pospołu.
Wiem, gadam trochę jak Luter. Nic nie poradzę, tak czuję.
Wezmę na siebie pokutę gdy grzeszę tym, co spisuję.
Mój Bóg mi odpuści wszystko, nawet te słowa, tak gorzkie.
Choć je spisałem na szybko, może doceni mą troskę.
Kościół mój widzę „pogromny”, niewielki i coraz mniejszy
I w ton uderzam podzwonny po raz ostatni, nie pierwszy.
Przystanąłem otwarty na piękno. Droga skręca na lewo, na prawo. Niczym wąż się szeroko wykręca, niczym wąż pełznie ku szorstkim trawom, a ja stoję, otwarty na piękno. Bóg na niebie. Czy we mnie? Czy prędko? Jak i kiedy, i którą mi drogą trzeba pójść, by nie zawieść się srogo. Trzeba pójść, trzeba pójść, trzeba pójść…
Krzyż, co z prawej, wyznacza kierunek. Jak drogowskaz, jak pewnik, wykrzyknik. Nad jeziorem mgła ścieli się nisko, toń jeziora, zamglona, śpi nisko, a skłon zbocza prowadzi mnie ku niej. Zejść tą drogą, czy drugą? Co później? Jaki kraniec tej drogi, czy wcale. Brzeg jeziora? To jest Genezaret? Malarz tworzy obrazu detale. Tworzy stale, tworzy stale, tworzy stale…
Wątpliwości tak wiele, tak drążą. Tylko drzewo, co w środku rozstaju, stoi pewne i pewnie podąża prosto w górę, swą drogą do raju. A ja pytam się drzewa i krzyża, co drewniany jak drzewo tuż obok, co mnie bardziej ku niebu przybliża? Czy właściwą podążam doń drogą. Odpowiada mi tylko milczenie. Wiatru powiew, co liściom to drżenie przypisuje, gdy przez nie przebiega. Czas mi w drogę. Już zmierzcha się, zlewa z nocą dzień i widnokrąg zamyka. I podąża, zapada się w nicość. Pod powieką wstrzymuję ów widok. Niech na wieczność wciąż drży tajemnicą. Czekałem daremnie, czekałem daremnie, czekałem daremnie…
Czy to proza, czy ciągle wiersz we mnie. Nie pojmuję. Słów mało, gdy SŁOWO, zawieszone jak niebo nad głową i choć winno już opaść, brzemienne, ciągle w górze, i czeka. Niezmiennie, niezmiennie, niezmiennie…
Bóg też czeka? Nie na mnie, to pewne. Droga pełznie, ku mgle w dole biegnie. W liściach drzewa coś szumi, szeleści. Czy to wiatr, czy to ptak? Śpiewa pieśni? Nasłuchuję. Bóg milczy, jak zawsze. Przystanąłem. Poczekam, popatrzę. Mnie wystarczy ten widok za wszystko. Mnie, jak mgle tej, daleko i blisko, by się złączyć z tą chmurą powyżej. Może nawet tej mgle jakby bliżej. Pod krzyżem, pod krzyżem, pod krzyżem…
Codziennie grzeszę. Grzeszę przeciw tobie.
Bezmiar mych grzechów odnajduję w sobie
Nazywam czarnym to, co całkiem białe.
A wielkim czynię wszystko to, co małe.
Grzeszę gdy milczę, kiedy trzeba krzyczeć,
gdy swym milczeniem tak umacniam ciszę,
że nikt nikogo ani nic niczego,
i ja wraz z nimi, choć nie wiem dlaczego…
Codziennie grzeszę. Grzeszę przeciw tobie,
kiedy odmieniam zwykłe słowo CZŁOWIEK.
Ukrzyżowani w imię Twoje
Ukrzyżowani na krzyżach wojen
Ukrzyżowani na krzyżach głodu
Ukrzyżowani na krzyżach chorób
Ukrzyżowani na krzyżach biedy
Ukrzyżowani na krzyżach nienawiści i wykluczenia
Ukrzyżowani na krzyżach własnoręcznie stawianych
Przyjmij ich Panie
Przyjmij ich Panie
Przyjmij ich Panie
Porządek świata za nic masz.
Śmiejesz się wszystkim prosto w twarz.
Mieć więcej, lepiej niż te „wszy”.
Jak wodę zbierać czyjeś łzy.
W klepsydrze piasku wstrzymać bieg.
I żyć nad stan i ponad wiek.
Wadze Temidy pluć wciąż w twarz.
Wszak czerwień krwi rozjaśni gwasz.
To wszystko chciałbyś, możesz, chcesz.
A głos ci szepcze: „Śpiesz się, śpiesz!”
Zadajesz znowu celny cios.
Swój zmieniasz los i cudzy los.
W lustrze ktoś inny. Z ciebie drwi.
Antracyt duszy pustką lśni.
Martwieje serce, rwą się sny.
Nie wiesz kim jest, lecz to nie Ty.
Aż nagle strach i budzisz się.
Ktoś widzi wszystko, wszystko wie.
Zielone oko stawu drży.
Zwiesza się kropla twojej łzy.
Już czujesz jak to wszystko precz.
Nad głową zawisł ciężki miecz.
Nie twoją ręką wzniesion wzwyż.
Twa krew na piasku… Czemu drżysz?
Schnąc, brunatnieje plama krwi…
Kołaczesz do zamkniętych drzwi.
Nie ty. Kołacze jeno duch.
Nikt nie otwiera. Żaden ruch.
Myjcie ręce, siedźcie w domu.
Mszę, gdy trzeba, to w stołowym.
A gdy trzeba pomóc komuś,
zamiast rąk użyjcie głowy.
Chrońcie siebie, swoich bliskich,
chrońcie innych nie wychodząc.
Róbcie tak, abyśmy wszyscy,
w sadach, które wnet obrodzą
w piękne grusze i jabłonie,
pod drzewami, w chłodnym cieniu,
mogli znów, w tym samym gronie
oddać się „nicnierobieniu”.
Żeby wnukom opowiadać,
żeby na mszę było komu,
żeby było z kim pogadać…
Myjcie ręce, siedźcie w domu.
Niech będzie pochwalony
twój zezwłok obnażony.
Niech będą pochwalone
twe nogi, wszystkie cztery.
Niech będą pochwalone
twój rozbratel, szponder, karkówka.
Niech będzie pochwalona
twa śmierć, co nasze stoły
zapełnia jak ołtarz
obietnicą posiłku z twego ciała
utytłanego rudą krwią ofiarną.
Oto my, spragnieni tej ofiary,
stoimy u stołu pańskiego,
a płomień ze świec naszych
jaśnieje,
a dym ze świec naszych
okadza,
a ślina z ust spragnionych
cieknie.
Wołu nasz, w ofierze złożony,
wybacz nam
tę zuchwałość,
gdy będziemy
kłaść twe truchło
w trumnę naszych
żołądków
bez dna.
Wypowiedział człowiek wojnę
Ziemi
Australia płonie
Amazonia płonie
Lodowce topnieją
Oceania tonie
Wypowiedział człowiek wojnę
Człowiekowi
Afryka tonie we krwi
Bliski Wschód tonie we krwi
Azja tonie we krwi
Terroryzm sączy krew niewinnych
Wypowiedział człowiek wojnę
Rozumowi
Prawdę nazywa fałszem
Fałsz bierze za prawdę
Pozwala mediom prowadzić się na rzeź
Wiadomości złych i dobrych
Wiadomości prawdziwych i zmyślonych
Ogłupiającej reklamy
Jeżeli prawdą są słowa Pisma: „A wreszcie rzekł Bóg: «Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam… » *
jak wielkie jest Jego rozczarowanie?
Dręczy mnie ta świadomość…
Ten bilans bez sukcesów.
Nieposadzone drzewo.
Chroniący przed ulewą
dom gdzieś tam, bez adresu.
Dręczy mnie ta świadomość.
Dręczy mnie nieziszczenie…
Tych marzeń durnych, chmurnych
o tej miłości pięknej,
jak pies przybłęda wiernej,
co chroni w czasach trudnych.
Dręczy mnie nieziszczenie.
Dręczy mnie nieuchronność…
Ten rytm na nieboskłonie
Stały rzeczy porządek:
Stringendo na początek.
Adagio na sam koniec.
Dręczy mnie nieuchronność.
A jednak coś mnie cieszy…
To plan, dla tych, co po mnie
Na chmurach, wciąż tych samych,
każdemu zapisany.
Plan znany tylko Tobie.
To jedno, co mnie cieszy.